Od kilku miesięcy – Warszawa. Do pracy chodzę przez Nowolipki i Mirów. Na słuchawkach towarzyszy mi Zły Leopolda Tyrmanda. Idę tu i teraz, ale to tylko pozory, bo skupiam się na światach, których już nie ma. Słucham więc o Henryku Nowaku, który w latach 50. rozkwaszał nosy warszawskim cwaniaczkom w ciemnych bramach i niebezpiecznych zaułkach. Ale czasem głos Andrzeja Ferencego cichnie, bo dociera do mnie sygnał mocniejszy, jakby z zaświatów. Ta kamienica musiała jeszcze wtedy istnieć. Tu przebiegał mur. Tam kolejna tablica upamiętniająca… Wieczorami siedzę i oglądam mapy. Koncentruję uwagę na ulicach, których już nie ma. I na tych, których wtedy nie było.
Koleżanki i koledzy z pracy zazdroszczą mi, że chodzę do Spire na pieszo. Ale nie wiedzą, że dla mnie te spacery, to uważne i uwierające przedzieranie się przez spiętrzone i gęste warstwy nieistnienia. Kiedy wprowadzałem się na Nowolipki, nie wiedziałem jeszcze, że ta ulica była częścią getta warszawskiego. Ale teraz mieszkam tu, na gruzach zburzonego świata, w budynku powstałym z rozbiórkowej cegły przywiezionej z Wrocławia.