Rewolucję zrobimy jutro. Dziś grill

Jedno z podstawowych pytań, jakie stawia Edwin Bendyk w Buncie Sieci dotyczy tego, czy energia z jaką młodzi oprotestowali porozumienie ACTA wygaśnie, czy też obserwujemy polityczną inicjację niemrawego do tej pory pokolenia. Edwin Bendyk obserwował styczniowe wydarzenia bez złudzeń, ale – jak sądzę – z nadzieją. Z nadzieją, że młodzi zaangażują się obywatelsko, wniosą świeże pomysły i perspektywy, a swoją aktywnością zmuszą rząd i społeczeństwo do uporządkowania analogiczno-cyfrowego nieładu, wprawiającego w konsternację każdego, także sieciowych tubylców. Nic takiego jednak się nie stało. Młodzi obronili internetowy bastion i wrócili do swoich spraw.

Uważnego obserwatora może to dziwić. Przecież sytuacja młodych była i jest podła, a będzie jeszcze gorsza. Już dziś mają oni – uśredniając – dwudziestoletnie doświadczenie w spełnianiu wymagań (rodzinnych, koleżeńskich, edukacyjnych, medialnych, zawodowych), za którymi stoją obietnice bazujące na odległych, pozbawionych realizmu wizjach i nagrody-wydmuszki (np. gdy pęka skorupka dyplomu, okazuje się, że nie ma pod nią żadnych dobrze opanowanych i przydatnych umiejętności). Każde wcześniej zdobyte doświadczenie jest nieadekwatne do nowych sytuacji, przed jakimi stają, a w efekcie wciąż muszą zaczynać od zera. Bez gwarancji i bez perspektyw, że tym razem będzie inaczej. Po zmarnowanej młodości czeka ich wzięcie na swoje barki zbliżającego się krachu systemu, który będą dźwigać wraz z indywidualnymi obciążeniami, jakie wezmą na siebie, by móc jako tako żyć.

A mimo tego pozostają doskonale bierni! Powodów tej sytuacji jest wiele. Na zachodzie Europy i w USA mamy pączkujące ruchy Oburzonych. U nas ani śladu po takich inicjatywach, bo my naszych potencjalnych Oburzonych wyeksportowaliśmy do Irlandii, Wielkiej Brytanii i Norwegii. Mało, że wyjechali i nie sieją fermentu w kraju, to w dodatku oburzają mieszkańców krajów, do których wyemigrowali. Jeszcze więcej: nasi niedoszli Oburzeni ślą do Polski – kojące nasze rewolucyjne zapędy – euro, funty i korony. Euro jest też rozdysponowywane przez UE, która przykrywa w ten sposób mizerną zdolność państwa polskiego do reinwestowania wpływów z podatków. Dzięki temu rzeczywistość do niczego nas nie zmusza. Mało tego – niejako samoczynnie wydaje się zmieniać na lepsze!

W warstwie mentalnej jest podobnie. Dlaczego młodzi mieliby robić coś więcej niż niezbędne minimum, skoro wszyscy wokół nich i cała otaczająca ich rzeczywistość to właśnie takie niezbędne minimum? Rzeczywistość, której doświadczają, toczy się bezwładnie jak długo tylko się da; gdy już się zatrzyma – zaklina się ją, że toczy się nadal; gdy nikt już w to nie wierzy – pcha się ją na siłę i mówi, że toczy się sama; a gdy już nawet te zaklęcia nie pomagają albo ciężar jest zbyt duży, naprawia się ją najmniejszym możliwym kosztem i znów wprawia w niepewny, rwący ruch. I dolce vita, choć lekko trzęsie.

Prócz tych zaklęć i improwizowanego łatania dziur, które młodzi internalizują od najmłodszych lat jako naturalny sposób raczenia sobie z rzeczywistością, mają oni do dyspozycji jeden „pozytywny” mit zbudowany przez poprzednie pokolenie – mit jednorazowego zrywu, poprzedzonego dziesięcioleciami bierności, obserwowania rozpadającej się rzeczywistości i znoszenia sytuacji dużo gorszej niż ta, w jakiej znajdują się współcześni młodzi. W obecnych warunkach ta opowieść może zmobilizować tylko do jeszcze większej bierności, bo do minimum naszych rodziców wciąż nam bardzo daleko.

A mobilizacji potrzebujemy ogromnej, bo zadanie jest niełatwe. Nasi rodzice/dziadkowie mieli za żelazną kurtyną wzór, do którego należało dążyć. Obecni młodzi taki wzór muszą sami stworzyć, sami go zaproponować albo dostrzec go w nadchodzącej przyszłości, co jest o wiele trudniejsze. Co więcej, w PRL wróg był jasno określony. Dziś jest rozproszony i zakamuflowany, znajduje się jednocześnie wszędzie i nigdzie, podaje przyjacielsko rękę i wbija nóż w plecy. Już sama próba zrozumienia tej sytuacji to kolosalna robota. Nie lepiej płynąć z nurtem, grać na czas i robić to, co wszyscy inni?

Co zatem stało się w styczniu 2012 roku? Zobaczyliśmy młodych ludzi, którzy potrafią w ciągu 2-3 dni zwołać wielo(set?)tysięczne protesty w całej Polsce i to bez żadnej organizacji, przywódców, formalnych struktur i żmudnego, wieloletniego budowania zaplecza. Tylko, że to nic wielkiego. Można to powtarzać wielokrotnie. Wystarczy, że kilka tysięcy osób klinie na „udostępnij” i informacja trafi do kilku milionów. Wystarczy też garstka zorientowanych w sytuacji, która w odpowiednim momencie powie „ludziska, ruszamy!”. Albo wystarczy, że nagle z Sieci znikną seriale, żeby doszło do pospolitego ruszenia (tak było w tym wypadku: od zamknięcia MegaUpload do zadeklarowania przez 270 tysięcy ludzi, że wezmą udział w protestach przeciwko ACTA, minęły 3 dni. Dwa dni później było ich ponad 400 tysięcy).

Tyle tylko, że narzędzia, które pozwalają młodym na błyskawiczną i masową reakcję, nie są narzędziami pozwalającymi przejąć inicjatywę. Dostępne narzędzia (np. Facebook) mają wielki potencjał pozwalający skoordynować działania, ale ich potencjał emancypacyjny jest nikły. A bez emancypacji wszystkie działania będą tylko reakcją, nigdy – przejściem do ofensywy. Narzędzia emancypacji młodzi muszą stworzyć sami. Pytanie tylko – czy potrafią sobie to uświadomić i tego dokonać nim sytuacja zmusi ich do bardziej drastycznych działań?

Wydawałoby się, że tak. Przecież wpaja się młodym ludziom, że muszą być innowacyjni. Ale – po pierwsze – mają być innowacyjni w jasno określonych ramach: mają wymyślać co wyprodukować, jak to zrobić szybciej i taniej, oraz jak to sprzedać. Jednym słowem, ma to być innowacyjność służąca pompowaniu balona PKB. Jak widać, nawet w dziedzinie innowacyjności państwo daje młodym obywatelom minimalny poziom podmiotowości, wąsko ustalając paletę możliwych inicjatyw innowacyjnych. Jeszcze gorsze jest – wynikające z postkolonialnej mentalności włodarzy – przekonywanie młodych, że owoce wiszą na tych drzewach innowacyjności, które zostały już ogołocone przez inne, bardziej innowacyjne państwa. Takie mówienie o innowacyjności nie jest innowacyjne.

Być może warto byłoby zacząć od rekonstrukcji przestrzeni internetowej w taki sposób, żeby możliwe było funkcjonowanie w niej bez kontekstu bycia konsumentem i produktem jednocześnie. Technicznie moglibyśmy stworzyć wolny, otwarty serwis społecznościowy w technologii p2p. Nie byłoby żadnej korporacji, żadnych serwerowni, żadnych zarządców naszych danych. Użytkownicy mogliby grzebać w kodzie i zmieniać nie tylko statusy – ale też proponować zmiany sposobu działania systemu, o których wprowadzeniu lub odrzuceniu decydowałaby społeczność użytkowników. Dane leżałyby na milionach domowych komputerów (wbrew korporacyjnemu świętemu Graalowi, czyli „chmurze”, w której leżałyby wszystkie nasze dane, poza naszą kontrolą i z niejasnym statusem właścicielskim). Informacje o każdej sieci kontaktów gromadzone byłyby na komputerach osób należących do danej sieci. Moglibyśmy wpuścić do tego środowiska reklamy – czemu nie. Reklamodawcy płaciliby, ale zysk byłby rozkładany między użytkowników sieci, bo poza nimi nie byłoby innego właściciela. Zamiast informatyzować państwo, zinstytucjonalizowalibyśmy nowe, wytworzone przez nas sieci, odsyłając XIX-wieczne biurokratyczne molochy do lamusa.

Nie to mają na myśli rządzący, instytucje i korporacje, gdy mówią o innowacyjności. Chodzi im raczej o to, aby mamić nas doganianiem Irlandii, Japonii, Niemiec, Szwecji, Norwegii, Danii, USA, Finlandii, Estonii, Hong Kongu. Ba! Niedawno chcieliśmy nawet dogonić Gruzję (guess what, nie udało się)! Chodzi im o to, aby kanalizować nasz wysiłek na kopiowanie, naśladowanie, odtwarzanie. Tak, w imię innowacyjności! Tymczasem problem nie jest w nieinnowacyjnym społeczeństwie. Społeczeństwo mamy fenomenalnie innowacyjne. Tyle tylko, że beznadziejny system zmusza jednostki do wykazywania się innowacyjnością w sferze generowania patologii, bo inne ścieżki pożytkowania kreatywnych zachowań są zatkane lub nie ma ich w ogóle.

Jeśli chcemy coś zmienić – musimy być rewolucyjni. Musimy myśleć i działać wbrew mentalności folwarku, wbrew absurdalności biurokracji, wbrew hierarchiczności państwa, wbrew pozbawionej wizji klasie politycznej, wbrew archaiczności edukacji, wbrew ogłupiającym mediom, wbrew odbierającym podmiotowość korporacjom.

Ale tym zajmiemy się jutro.

(Ta notka nie jest ani recenzją ani relacją z książki Edwina Bendyka. Od jakiegoś czasu wynotowywałem sobie powody, dla których nie należy się spodziewać, że sfera polityczna zostanie w najbliższym czasie postawiona przez młodych na baczność. Gdy zabrałem się za lekturę Buntu Sieci, okazało się, że większość argumentów powtórzyłem – choć innymi słowami i inaczej układając narrację – za Bendykiem, który omawia ten problem w dużo szerszym kontekście. Dlatego Bunt Sieci polecam. Szczególnie młodym.)

7 myśli na temat “Rewolucję zrobimy jutro. Dziś grill

  1. Moim skromnym zdaniem problemem jest brak „idealisty” który by ciągną sprawę niezależnie od wszystkiego. „Bunt” w sprawie ACTA był w moich oczach po prostu dużym pochodem „chłopów z widłami”. Pogrozili tymi widłami a władza dała odpowiedz która ich zadowoliła i rozeszli się do domów.
    Nie było osoby/figury która by powiedziała „Hej tylko mi nie mówcie że kupiliście ten kit”

    1. Prawda, ale też trochę grząski jest grunt dla idealistów. Bo rzeczywistość bardzo skomplikowana, publika bardzo rozproszona a warunki jeszcze nie tak złe, żeby trzeba było kogoś pytać co robić (warunki są takie, że ważniejsze są odpowiedzi na pytania „który papier toaletowy wybrać” itd.). Dla mnie Vagla ze względu na ogrom roboty, jaką wykonuje, jest osobą, która mogłaby wypełnić niszę i – w tych kwestiach, którymi się zajmuje – mówić, czy odstawiamy widły, czy nie. Tylko jeszcze chcących słuchać nie ma.

      1. Fakt Vagla dokonał ogromu pracy w stylu „łopatologicznego” tłumaczenia co jak i po co. Nie umniejszając tego zdania o jego akcji były dość mieszane.
        Teraz mam słowo które mi wyleciało poprzednio. Nie tyle „idealista” co „lider” lub jasna sprecyzowana „idea”.

        1. Co do Vagli, wątpliwości po 10 latach roztrząsaliby pewnie historycy; dla mas by się nadał :)

          No i racja – dziś lepszym słowem jest lider. Tylko, że tym razem nie będzie to intelektualista ani działacz. Raczej gwiazda popkultury.

  2. Wątek folwarcznej kultury wydaje mi się jednym z ciekawszych w książce Bendyka, choć został on, pewnie w wydawniczym pośpiechu, potraktowany powierzchownie. A tymczasem jest on niezbędny, aby dylematy polskiej przeciętności zrozumieć. Młodzi podnieśli „widły” ;) i uznali, że można się rozejść do domów; tych, które,w swojej masie, żadnych wzorców obywatelskiej zapobiegliwości i operatywności nie uczą i nie promują. Brak wzorców aktywności to pokłosie folwarcznej cywilizacji – doraźność, konformizm, brak aspiracji, syndrom „bitego psa”, autorytaryzm i obyczajowy konserwatyzm. „Po co się wychylać, po co się ośmieszać, jakiś nawiedzony jesteś?!!”. Ileż to razy dało się to słyszeć. I jeszcze kłopot z niskim kapitałem społecznym, czyli: gremialnie sobie nie ufamy, nie chcemy sie angażować, wolimy polegać na klientelizmie i rozdzinnych układach niż na transparentnych procedurach. A na koniec niskie kompetencje kulturowe – czyli kamyczek do polskiego szkolnictwa. I jeszcze nie doceniania umiejętności ekspresji kulturowej. Ot, cały obraz… Nawet rewolucję przywiozą nam, jak coca colę i starbucka….takie jest przeznaczenie prowincji.

    1. No tak, folwarczność to problem, którego żaden facebook ani twitter nie rozwiążą. Chyba muszę zaproponować w przyszłym roku akademickim kurs „Wprowadzenie do obalania ładu społecznego” ;-)

Dodaj odpowiedź do Wojciech Walczak Anuluj pisanie odpowiedzi