Trzeci rozdział

Cząstki elementarne Michela Houellebecqa. Czterdziestoletnia Annabelle wypowiada houellebecqowski refren: …gdy miałam siedemnaście lat, nie przypuszczałam, że życie jest tak ograniczone, że możliwości jest tak niewiele (s. 344). Annabelle próbuje chwycić się jednej z ostatnich desek ratunku. Dożyła do trzysta czterdziestej czwartej strony opowieści, ale nie wie jeszcze, co zamierza zrobić z nią autor. Czytelnik może się już domyślać. Podczas lektury zaznał wystarczająco dużo pornografii i klęsk. Wie już, że u Houellebecqa za każdą sekundą sukcesu, rozkoszy i satysfakcji kryje się nicość, rozpad i śmierć. Nikt tu nikogo nie będzie głaskał po głowie.

Rok temu, w autobusie linii 131, jadąc ze Stępińskiej w kierunku Metra Politechnika, czytałem trzeci rozdział Poszerzenia pola walki. Pięć stron tekstu, ale zawiera się w nich cały Houellebecq. Na tym tle Cząstki elementarne to już tylko aneks. Ściągam Poszerzenie… z regału i czytam fragment bliźniaczy do słów Annabelle z Cząstek elementarnych (bliźniaczy, ale pełniejszy, lepszy, pierwotny):

Mieliście jakieś życie. Były takie chwile, kiedy mieliście jakieś życie. Z pewnością nie pamiętacie tego bardzo dobrze, ale fotografie to potwierdzają. Prawdopodobnie w czasie waszego dorastania albo trochę później. Ależ wasz apetyt, żeby żyć, był wówczas ogromny! Egzystencja wydawała się obfitować w niewypowiedziane możliwości (s. 15).

Na końcu rozdziału Houellebecq zdradza swoje idée fixe:

Relacje międzyludzkie stopniowo stają się niemożliwe, co zresztą redukuje liczbę historii, z których składa się życie. W ten sposób oblicze śmierci ukazuje się powoli w całym swoim blasku. Trzecie tysiąclecie świetnie się zapowiada (s. 18).

Trzeci rozdział. Trzeba przeczytać trzeci rozdział Poszerzenia pola walki.

***

Latem 2004 roku poszedłem do miasta kupić sobie buty. Ta niepozorna wyprawa miała zupełnie niespodziewane, dalece nieobuwnicze skutki. Jedną z nich była myśl, aby nauczyć się języka węgierskiego. Ale po kolei. Po drodze wszedłem do księgarni. W moje dłonie wpadł Dziennik Sándora Máraia. Przeczytałem kilka zdań i szybko zapomniałem o butach. To polskie wydanie z 2004 roku było tylko małym wycinkiem wielkiej, ponad pięćdziesięcioletniej, diarystycznej spuścizny. Gdy przeczytałem, co dało się przeczytać po polsku, ruszyłem na poszukiwania anglojęzycznych wydań. Znalazłem ochłapy. A tymczasem wielotomowe wydanie węgierskie było dla mnie niedostępne. Stąd myśl, aby nauczyć się języka. Na szczęście zabrakło mi zapału. Czekałem więc przez te wszystkie lata, monitorując wydawane polsko- i anglojęzyczne książki Máraia. Aż nadszedł ten dzień! W Czytelniku ukazał się właśnie pierwszy tom poszerzonego wydania, obejmujący wybór notatek z lat 1943-48, w tłumaczeniu Teresy Worowskiej, która wspaniale przetłumaczyła też polskie wydanie z 2004 roku. To będzie dobre lato.

***

Niesamowici bracia Goldberg irytowali mnie w trakcie lektury. Jakim cudem mam niby odróżnić, co jest prawdą, a co fałszem w opowieściach stalinowskiego kata, Józefa Różańskiego? Ale – po namyśle – stwierdzam, że nie jest to bag, tylko ficzer. Wojtek Biedroń nie fałszuje opowieści próbując stworzyć wrażenie spójności między faktami a wspomnieniami starego dziada. Daje jednak wystarczająco dużo wskazówek, żeby nie ufać każdemu słowu człowieka, który ma setki istnień na sumieniu. Bo Różański przecież też musiał to sobie jakoś poukładać, jakoś tak zapamiętać, żeby dało się to opowiedzieć komuś o dziesięciolecia młodszemu, kto nigdy nie wykonywał egzekucji na człowieku rozbijając mu głowę młotem.

Biedroń, Wojtek. 2015. Niesamowici bracia Goldberg, Warszawa: Wydawnictwo W.A.B.