Organiczny Człowiek 1.0 – recenzja

Jestem w takim wieku, że moje koleżanki i koledzy są obecnie u szczytu rozważań dotyczących posiadania potomstwa. Biorąc pod uwagę, że wcześniej rozważaliśmy przede wszystkim posiadanie rozmaitego rodzaju urządzeń, postanowiłem wpisać ten dylemat w znany nam format recenzji różnego rodzaju sprzętu. Co się okazało? Poniżej przedstawiam plusy i minusy posiadania Organicznego Człowieka 1.0 (sam nie posiadam – piszę na podstawie zewnętrznych obserwacji).

Minusy:

  • długi czas dostawy – średnio 9 miesięcy! Dostawa odbywa się w technologii Ciąża 1.0. Technologia jest przestarzała i ewidentnie w wersji beta. Nie ma jeszcze wersji dla mężczyzn, a wersja dla kobiet zawiera liczne błędy (podczas korzystania z Ciąży 1.0 kobiety mają trudności z odróżnieniem śledzia w śmietanie od śledzia z bitą śmietaną). Poza tym, produktu nie należy odpakowywać w domu, więc wszyscy, którzy lubią celebrować wyciąganie sprzętu z pudełka – w tym wypadku muszą pozwolić wykonać tę robotę technikom.
  • wysoka energochłonność – urządzenie to pochłania olbrzymie zasoby energii. W czasie dostawy korzysta z kabla zasilającego w technologii Pępowina 1.0, a później zasilane jest samodzielnie. Niby mamy możliwość korzystania ze stacji dokującej w technologii Mleko z Piersi 1.0, ale psuje się ona po jakimś czasie. Od tego czasu urządzenie należy ładować kilka razy dziennie!
  • niedopracowana technologia zarządzania energią – przywykliśmy do załadowywania lub wymiany zużytych baterii w naszych laptopach, tabletach i smartfonach. Organiczny Człowiek 1.0 działa jednak w technologii Przemiana Materii 1.0 i – przez zaprojektowane w tym celu otwory w obudowie – usuwa produkty uboczne przetwarzania energii. Problem polega na tym, że urządzenie trzymane jest zwykle w pokrowcu, więc pokrowiec kilka razy dziennie ulega zabrudzeniu. Wpływa to negatywnie na user experience.
  • powolny proces konfiguracji i programowania urządzenia – system operacyjny urządzenia to Mózg 1.0. Dawno nie widzieliście takiego badziewia. Wszystko musicie skonfigurować sami, zajmuje to pół życia i w każdej chwili każde ustawienie zupełnie bez powodu może się zmienić (szczególnie, gdy oddajecie urządzenie do serwisu działającego w technologii Szkoła 1.0). W początkowej fazie korzystania z systemu najbardziej podstawowe komendy trzeba wykonywać setki razy dziennie, przeważnie bez rezultatu. Kiedy już system zostanie skonfigurowany, staje się tak skomplikowany, że przestajecie wiedzieć, co się w nim tak naprawdę dzieje i tracicie nad nim kontrolę. Technologia ta jest tak niedopracowana, że nie spełnia w zasadzie żadnych norm ISO z zakresu jakości użytkowej.
  • trudne do przewidzenia detale designu – niestety, proces produkcji urządzenia jest wadliwy do tego stopnia, że każdy egzemplarz wygląda inaczej. W pewnym sensie zamawiamy więc kota w worku. Dlatego, jeśli jesteście estetami i macie konkretne wyobrażenia co do tego, jak wasze urządzenie powinno wyglądać – musicie nastawić się na niespodzianki.
  • wysokie koszty dodatkowe – urządzenie dostarczane jest w najbardziej okrojonej postaci. Dlatego praca z nim wymaga zakupienia wielu dodatkowych akcesoriów. Na szczęście można korzystać z tanich zamienników i z akcesoriów wykorzystywanych wcześniej przez inne urządzenia.
  • wysoka awaryjność – programy antywirusowe Organicznego Człowieka 1.0 wołają o pomstę do nieba. Urządzenie często łapie syfy wpływające negatywnie na pracę tak software’u, jak hardware’u. Z tego powodu przez co najmniej kilkanaście dni w roku nie można korzystać z urządzenia w normalny sposób.
  • słaby serwis – kiedy już Organiczny Człowiek 1.0 zostanie zawirusowany, musimy udać się do serwisu. Oczekiwanie na naprawę trwa długo, a sam proces odwirusowywania urządzenia – jeszcze dłużej.
  • brak gwarancji – producent, zapewne świadom rozlicznych wad Organicznego Człowieka 1.0, niczego nam nie gwarantuje. Urządzenia nie da się zwrócić, ani wymienić.

Plusy:

  • przyjemność podczas składania zamówienia;
  • dobrze skonfigurowane i zaprogramowane urządzenie potrafi mówić i wykonywać dość dużo przydatnych czynności (posprząta w domu, pójdzie na zakupy itd.);
  • prawidłowe skonfigurowanie urządzenia może być także źródłem samozadowolenia, biorąc pod uwagę jak trudne jest to zadanie i jak długo trwa;
  • system operacyjny, jak już wspomniano, jest bardzo wadliwy, co powoduje, że Organiczny Człowiek 1.0 często zachowuje się bardzo dziwnie, a to bywa zabawne.

Podsumowując, technologicznie Organiczny Człowiek 1.0 jest urządzeniem z innej epoki. Nic dziwnego, że jego produkcja spada w tych częściach świata, w których szeroko korzysta się z urządzeń nowszej generacji. Te nowsze urządzenia są znacznie tańsze w eksploatacji i zdatne do użytku od razu po wyciągnięciu z pudełka. Co zatem kieruje osobami rozważającymi posiadanie Organicznego Człowieka 1.0? Zapewne w grę wchodzi tu jakiś atawistyczny pociąg do korzystania z archaicznych interfejsów.

Dokąd płyną i kto sprząta cyfrowe zanieczyszczenia?

Na Gawkerze tekst o osobach pracujących jako moderatorzy na Facebooku. Przy tej okazji trzy ciekawe wątki. Pierwszy – jakie treści podlegają cenzurze. Drugi – jakie strategie podejmują użytkownicy, by cenzurę obejść (choć tego wątku nie ma w tekście, da się już wskazać strategie omijania moderacji. Np.: korzystanie z kodów QR, lub „bezpieczny” fragment na zachętę i link do całości w komentarzu). Trzeci – kto wykonuje brudną robotę związaną z moderowaniem treści.

Skupię się na trzecim wątku. Choć jest zupełnie oczywisty, nie przeszedł mi wcześniej przez mózg. Jest jasne, że cywilizacyjne ścieki spływały zawsze od bogatszych do biedniejszych, od centrum do peryferii, od krajów rozwiniętych do rozwijających się, ze świata pierwszego do świata trzeciego. To, o czym nie pomyślałem, to że dziś to samo dzieje się również z odpadami cyfrowymi.

W jaki sposób Facebook radzi sobie z zalewem cyfrowej kloaki? Otóż, wynajmuje zewnętrzną firmę odpowiedzialną za cenzurowanie treści publikowanych przez użytkowników. Z kolei ta zewnętrzna firma zatrudnia moderatorów rozsianych po całym świecie. Są to pracownicy z Turcji, Filipin, Meksyku, Indii. Za godzinę pracy płaci im się jednego dolara (z bonusami do około czterech dolarów, jeśli są bardzo wydajni).

Na czym polega ta praca? Na byciu pierwszą linią obrony przed treściami zgłaszanymi przez użytkowników Facebooka jako naruszające zasady serwisu. Czyli przez 4 godziny (tyle trwa jedna zmiana) czyta się wszelkiej maści hejtspicz, ogląda filmy i zdjęcia pedofilskie, nekrofilskie, obcinanie głów, samobójstwa, martwe płody, znęcanie się nad zwierzętami, zdjęcia ciał po wypadkach itd. Oczywiste naruszenia regulaminu w tym miejscu kończą swój żywot. Trudniejsze przypadki przekazuje się pracownikom FB. Jak łatwo odgadnąć, pracownicy z pierwszej linii walki z cyfrowym szambem szybko rezygnują z pracy.

Można dziś pojechać do jakiegoś trzecioświatowego kraju, obejrzeć się wokoło i stwierdzić, że dużo się zmieniło: zagraniczne koncerny nie zatruwają środowiska, nikt nie zwozi śmieci z Północy, nikt nie haruje w fabrykach, w których nie słyszano nigdy o bezpieczeństwie pracy. Nawet jeśli będzie się wydawało, że skala wyzysku jest mniejsza, pewna fundamentalna nierówność zostaje zachowana: globalna biedota – pracując za grosze i nie zważając na psychologiczne konsekwencje – sprząta brudy całej reszty.

Cenzorzy z Mysiej mieli jednak lżej.

Perełki #4: twoja nerka a frictionless sharing

Dziś facebookowo:

  • Niedawno proponowałem stworzenie serwisu społecznościowego w technologii p2p. Bez wielkich serwerowni, bez zarządzającej korporacji, z otwartym kodem. Wśród korzyści – zysk z reklam płynący do kieszeni użytkowników. Tymczasem Nicholas Carr tłumaczy, dlaczego internauci wolą te pieniądze oddać Markowi Zuckerbergowi, niż podnieść je z chodnika i schować do własnego portfela. Spójrzmy na Facebooka jak na wielką fabrykę. Obecnie pracuje w niej około 800 milionów ludzi. Nie jest to zbyt wydajna ekipa. W pierwszym kwartale 2012 roku jeden użytkownik serwisu wypracował średnio 1.21$. Zachciało się gospodarki opartej na wiedzy! To tłumaczy, dlaczego nikt normalny nie zacznie budować prawdziwie społecznościowej (bo uspołeczniającej także zysk) alternatywy dla Facebooka. Bo w przypadku ogromnego sukcesu nagroda może wynieść zaledwie około 5 dolarów rocznie dla jednego użytkownika. Na tym właśnie polega kluczowa cecha ekonomiki serwisów społecznościowych: pracę dystrybuuje się bardzo szeroko, a zyski płyną do bardzo wąskiego grona zarządców. Dzięki temu jednostka nie postrzega swojej działalności w ramach takiego serwisu jako pracy, a z drugiej strony – korporacja zarządzająca serwisem, dzięki efektowi skali, zgarnia ponad miliard dolarów rocznie. Z tej perspektywy Facebook powinien dążyć do zwiększania liczby użytkowników, ale jednocześnie nie powinno mu zależeć na przesadnym zwiększaniu wartości pracy pojedynczego użytkownika. Bo jeśli ta praca będzie bardziej efektywna – użytkownik dostrzeże w sobie robotnika i zacznie upominać się o swoją dolę.
  • Facebook w USA i UK umożliwia użytkownikom deklarowanie, że chcą być dawcami organów. Jeff Jarvis snuje na tym tle taką wizję: ktoś z twoich przyjaciół potrzebuje nerki. Algorytmy Facebooka obliczają, że jesteś idealnym dawcą. Na twojej tablicy i tablicy potencjalnego biorcy wyświetla się status o dopasowaniu. Ludzie klikają lajki, sypią się komenty o tym, jaki super z ciebie człowiek. A ty jeszcze nie wiesz, co zrobić. Jeśli ta wizja wydaje się odległa, to raczej ze względu na dostępność danych medycznych niż na sposób ich wykorzystania. Gdy już i takie dane znajdą się na Facebooku, kwestią czasu będzie, kiedy pojawi się taka uber-cool frictionless sharing opcja automatycznego dopasowywania biorców i dawców. Sam mechanizm takiego wykorzystania danych pasuje do ogólnego trendu delegowania kontroli społecznej na automaty publikujące za nas informacje, gdzie się w danej chwili znajdujemy, albo co właśnie przeczytaliśmy, zrobiliśmy, czy obejrzeliśmy. Sounds like postęp. Z drugiej strony, jeśli posiadanie znajomego na FB będzie się wiązało z potencjalną prośbą o nerkę, być może zaczniemy się zastanawiać, kogo do grona znajomych przyjmujemy.