#OccupyWallStreet. Rewolucja w USA

Źródło: kasamaproject.org

Przeglądam archiwa z ostatnich dni na Gazeta.pl – nic. Przeklikuję się przez podstrony na RP.pl – ani śladu. Zaglądam na główną CNN.com – jest, znajduję wzmiankę o demonstracjach, jakie od 17 września trwają w Nowym Jorku: #occupywallstreet group mimics Iran. Ale gdzie ta informacja! W dziale „technologia”, czyli w ostatnim okienku z informacjami, na samym końcu strony! Wydźwięk oczywisty: to nie protest, to nie rewolucja, to tylko taka ciekawostka, że ktoś nawołuje na Twitterze, żeby przyjść na Wall Street. Na NYTimes.com trochę lepiej: w najszerszej kolumnie, szósty link od góry: Gunning for Wall Street, With Faulty Aim i od razu pod tytułem teza dziennikarki: Demonstrators on Wall Street this week seemed to lack hard knowledge about the system they were fighting. I choć teza – moim zdaniem – w dużej mierze słuszna, to framing, bądźmy szczerzy, reżimowy. Trochę więcej napisał The Guardian i New  York Daily News. Wydarzenia zrelacjonowała też Al-Jazeera.

Krąży po necie taki – nie do końca prawdziwy – cytat z Noama Chomskiego: Any dictator would admire the uniformity and obedience of the [U.S.] media. I jest w tym fałszywym cytacie dużo prawdy, bo kiedy w mediach cisza, na Wall Street policja siłą usuwa protestujących, Amerykanie organizują protesty w całych Stanach w ramach solidarności z demonstrującymi i aresztowanymi w Nowym Jorku, rewolucyjnie blogują, tweetują, postują ‚iconic photos’ z aresztowań, tworzą agitacyjne grafiki i grupy na FB. To, co się dzieje w Nowym Jorku można także oglądać na żywo tu. Oglądałem m.in. fragment, kiedy różni ludzie kolejno mówili, co myślą, a wszyscy zgromadzeni powtarzali zdanie po zdaniu ich słowa; bardzo ciekawa rzecz – w ten sposób nie tylko buduje się morale grupy, podtrzymuje wspólnotowego ducha, ale można również wyłonić lidera, ktogoś z charyzmą.

Intelektualnie nie powinni mieć Amerykanie problemu z określeniem, o co im chodzi. Mieli – o czym wie każdy, kto od jakiegoś czasu czyta tego bloga – Howarda Zinna (zm. 2010), mają Noama Chomsky’ego, jest Michael Moore, mogą (trochę) czerpać z niedawnego Fukuyamy (vide teza, że kluczowa miara zdrowia współczesnej demokracji to zdolność państwa do pobierania podatków od elit), mają bogatą literaturę krytyki systemu, której wysyp nastąpił po 2008 roku itd., itp. Mają więc co czytać i szybko powinni zabrać się do roboty, bo patrząc na to, co się dzieje w necie, cel tej całej zabawy nie jest jasny. Niektórzy chcą „obalić kapitalizm”, inni chcą zatrudnienia w ramach systemu. Jedni domagają się „sprawiedliwości”, innym zależy tylko, żeby benzyna była tańsza. Ktoś krzyczy, żeby zlikwidować banki, ktoś inny – żeby banki zostały, łącznie z elitami, ale żeby „służyły ludziom”.

Czy wspólny cel jest naprawdę taki ważny? Howard Zinn pisał, że mimo wielkiego rewolucyjnego potencjału wbudowanego w system społeczny USA już u jego zarania, uciskane grupy nigdy go nie zrealizowały, bo elitom udawało się utrzymywać je w stanie dezorganizacji. Dzięki temu np. niewolnicy z Afryki, Indianie i biała służba nigdy się nie dogadali, i nie zagrozili swoim ciemiężycielom, choć mieli ten sam problem i wspólnie mogli go rozwiązać. Gdybym był jakimś prezesem siedzącym w gabinecie gdzieś na najwyższym piętrze wieżowca na Manhattanie, wydałbym trochę forsy na maszynkę monitorującą poziom zgodności deklaracji, jakie ludzie składają na Twitterze. Przy dużym poziomie zgodności opinii, że trzeba powiesić bankierów za szelki, dzwoniłbym po helikopter; przy niskim – siedziałbym spokojnie w fotelu, palił cygaro, pił whisky i kupował jachty na eBayu. Amerykanie będą przegrywali ze swoimi elitami tak długo, aż nie odrobią tej lekcji z Zinna.

Nowy Jork, wrzesień 2011:

Aktualizacja: powyższy film skasowano, jeszcze jeden z Nowego Jorku:

Twitter jako „ustne” medium społecznościowe i co z tego wynika

Echa kolejnej dyskusji à la „Twitter cię ogłupia”. Bill Keller z NYTimesa napisał:

Basically, we are outsourcing our brains to the cloud. The upside is that this frees a lot of gray matter for important pursuits like FarmVille and „Real Housewives.” But my inner worrywart wonders whether the new technologies overtaking us may be eroding characteristics that are essentially human: our ability to reflect, our pursuit of meaning, genuine empathy, a sense of community connected by something deeper than snark or political affinity (źródło: NYTimes).

Oczywiście, jak zwykle rozgorzała dyskusja (sam Keller rozkręcił ją na Twitterze). Kilka ciekawych wątków wrzuciła Zeynep Tufekci, która stwierdziła, że Twitter jest w zasadzie „ustnym” medium społecznościowym. Charakterystyka języka mówionego i twitterowego ma w każdym razie wiele cech wspólnych:

The oral world is ephemeral, exists only suspended in time, supported primarily through interpersonal connections, survives only on memory, and rather than building final, cumulative works, it is aimed at conversation and remembering knowledge by rendering it memorable, which can often mean snarky, witty, rhythmic and rhyming. (Think poet slams rather than essays). (źródło: TechnoSociology.org)

Zatem Twitter nie tyle wprowadza nas na jakiś kolejny szczebel upadku cywilizacji, lecz – pozwala wrócić do korzeni, do czasów, kiedy język pisany nie istniał lub stanowił margines, do pierwotnej wspólnoty, dla której narzędziem komunikacji i walki o władzę było słowo wydobywające się z ust, a nie spisane na papierze. Że takie słowo jest ulotne? Że pada często w dyskusji, w której jeden przekrzykuje drugiego? Że bywa nieprzemyślane? Trafne uwagi. Szczególnie z perspektywy tych, którzy język pisany uczynili narzędziem władzy – prawodawców, intelektualistów:

What we are seeing with social media is the public sphere, hitherto dominated by written culture, has been more opened up to oral psychodynamics. And this is particularly difficult to deal with for intellectuals who rely on their competence with, and dominance of, the written form as hallmark of their place in society (źródło: TechnoSociology.org).

Obawy intelektualistów co do Twittera mogą być w tym kontekście uzasadnione: na Twitterze nie mogą pochwalić się swoją umiejętnością zarysowania szerokiego kontekstu, ułożenia spójnego i długiego łańcucha argumentacji, skonstruowania wielokrotnie złożonych zdań naszpikowanych trudnymi słowami, zakończenia skomplikowanego wywodu efektowną puentą łączącą kilka wątków. Jednym słowem, na Twitterze nie mogą zrobić nic, co w innych okolicznościach pozwala im się wyróżnić, zdobyć przewagę, uzyskać możliwość wpływu. Nie mogą zrobić nic, co w pocie czoła trenowali, czego przez lata się uczyli, na co poświęcili mnóstwo pieniędzy, nie mogą zrealizować tego, co stanowi rdzeń ich tożsamości.

Dlatego mają powody, by nie lubić świata, w którym muszą konkurować z byle krzykaczem na jego, a nie na swoich, warunkach. Woleliby pewnie zaprosić twitterowego krzykacza do debaty na łamach opiniotwórczej prasy i tam zgnieść go przed swoją – a nie przed jego – widownią, albo jeszcze lepiej: po prostu pokazać mu, że na ich scenę nie ma wstępu odmawiając możliwości publikacji. Tylko, że tutaj pada kolejna twierdza intelektualistów: twitterowy krzykacz coraz rzadziej jest zainteresowany wchodzeniem na teren tradycyjnie należący do intelektualistów, coraz mniej nęci go publikowanie w opiniotwórczej prasie. Wszystko, co mu potrzebne ma u siebie. A już szczególnie – publikę. I to lepszą, bo nie taką, która tylko słucha (choć intelektualista woli, gdy publika tylko słucha!), ale taką, która dyskutuje, spiera się, wchodzi w dialog (a o tym, że dialog wciąga i jest wehikułem dla zwiększania wpływu czytaj: Doliński 2009: 239-255).

A co ja myślę o tezie, że „Twitter cię ogłupia”? No cóż, uważam, że Twitter z całą pewnością nie czyni cię mądrzejszym. Lepiej i szybciej poinformowanym, lepiej zorientowanym, co w społecznej trawie piszczy – być może, ale nie mądrzejszym. Nie uważam też, żeby rolą Twittera było czynienie kogoś mądrzejszym. Twitter to przede wszystkim dobre narzędzie pozwalające szybko przekonwertować zdobyty gdzieś indziej kapitał (dlatego to dobre miejsce dla polityków, czy celebrytów posiadających kapitał popularności, który można konwertować na kapitał wpływu). Dużo trudniej na Twitterze wartościowy kapitał zdobyć, jeśli wchodzi się tam z niczym.

Ale nawet jeśli wchodzimy z niczym, możemy Twittera sensownie wykorzystać (u mnie działa to tak, że w głównym timeline mam ludzi, a na dwóch listach media/instytucje piszące po polsku i po angielsku; w ten sposób wchodząc rano na Twittera widzę w jednym miejscu trzy strumienie: co mówią ludzie, co mówią media/instytucje w Polsce i co mówią media/instytucje zagranicą). Jeśli więc wchodzimy z niczym i wykorzystujemy Twittera informacyjnie z lekkim zabarwieniem dyskusyjnym – cały czas musimy pamiętać, że więksi gracze konwertują tu swój kapitał popularności na wpływ. No i jeszcze jedno – musimy też pamiętać, że poza Twitterem są wspomniani wcześniej intelektualiści/prawodawcy, którzy będą się pienić na zło, jakie Twitter (przede wszystkim im) czyni.

Aktualizacja 24.05: dodałem przypis do Dolińskiego i kilka zdań, ale bez wprowadzania nowych wątków.

Notatki z rewolucji w Egipcie

Kolejna rewolucja oglądana w Sieci (wcześniej był Iran: a i b). Twitter + Facebook + AlJazeera English i aż trudno uwierzyć, że kiedyś człowiek musiał oglądać telewizję albo zaglądać na portale informacyjne. Kilka uwag:

1. PRZYCZYNA. Egipcjanie podnieśli głowy znad pustych talerzy. Facebooki nie były żadną przyczyną. Gdyby Egipcjanie mieli chleb i dostęp do sieci, 30-stoletnia dyktatura Mubaraka trwałaby kolejne dekady.

2. KTO. Zwykle bunty wszczyna młodzież. Młodzież ma najmniej do stracenia i najwięcej do zyskania. W młodzieży tli się wkurw. Tym razem też zbuntowała się młodzież, a jakiś procent młodzieży komunikował się przez Sieć. To dosyć naturalne, że właśnie ta grupa ludzi stanowiła zapałkę dla wydarzeń egipskich. To oni mieli najbardziej rozbudzone aspiracje i bardzo znikome szanse ich realizacji.

3. KOMUNIKACJA. W egipskim społeczeństwie zapałek było pewnie więcej. Jeśli jednak to właśnie młodzież korzystająca z Internetu napędziła rewolucję, to możemy zakładać, że – gdyby odciąć im internet miesiąc wcześniej – wiele by nie zdziałali.

Medium is the message McLuhana pojawiało się w kontekście Egiptu wielokrotnie. Tę kluczową tezę determinizmu technologicznego należy rozumieć w taki sposób, że użytkownicy Internetu, nawykli do tego sposobu komunikowania i organizowania się. To, jaki sposób organizacji wybierają wynika między innymi z wykorzystywanych narzędzi (o czym niżej). Zmiana środowiska na niesieciowe może oznaczać konieczność reorganizacji, dlatego gdyby odciąć ich od netu, potrzebowaliby więcej czasu niż pozostali członkowie społeczeństwa, aby zaadaptować inne metody wymiany informacji i aby zorganizować się wokół nich. Zrobiliby to w końcu, pytanie tylko, czy trwoniąc zasoby w ten sposób zachowaliby rewolucyjny zapał i pęd.

4. INNE WARSTWY SPOŁECZEŃSTWA. Gdyby grono młodych, głodnych i bezrobotnych użytkowników Internetu było jedyną warstwą mogącą/chcącą wszcząć bunt, wtedy odłączenie w porę dostępu do Sieci mogłoby pozwolić dyktaturze dalej robić to, w czym jest najlepsza – grać na czas.

5. MOCNE STRONY NARZĘDZI. Młodzi korzystają z narzędzi o wielkim potencjale. Mogą organizować się jednocześnie lokalnie – powiedzmy w obrębie placu Tahrir – oraz globalnie, koordynując działania w Kairze, w Aleksandrii, Gizie itd. Jednocześnie – komunikując się, dają mediom i net-społeczeństwu żywy dostęp do wydarzeń. To jest medialność do sześcianu.

Czy medialność jest ważna? Pewnie, że jest ważna. Kiedy miliony ludzi na świecie widzą, jak służby reżimu podjeżdżają na plac busami IVECO, kiedy dowiadują się, że Vodafone wysyła proreżimowe smsy, że Hilton wpuszcza służby do pokojów swoich gości, że Mubarak to tak naprawdę dobry kamrat USA, to medialność tego całego przedsięwzięcia powoduje, że demonstranci z placu Tahrir są szpilą w dupach całej masy możnych tego świata. Muszą być medialni, jeśli nie chcą, żeby suki IVECO przewiozły ich na promy płynące do jakiegoś Guantanamo, w miejsce, gdzie ich komórki Vodafone nie mają zasięgu, a i Hiltona nie uświadczysz.

Rewolucja w Egipcie to nie jest rewolucja w jakimś fallen state – jak Korea Północna, czy Iran – króry ma czelność istnieć i funkcjonować wbrew systemowi światowemu. To jest rewolucja w zdrowej i funkcjonalnej dyktaturze, spełniającej przysługi demokracji zachodnich (uniemożliwiając zdobycie politycznych wpływów Bractwu Muzułmańskiemu) i ich korporacji (kupując broń, sprzęt, wpuszczając na rynek międzynarodowe firmy). Tutaj potrzeba dużej medialności, bo nieżyczliwych – zmuszonych do liczenia strat politycznych i ekonomicznych – nie brakuje.

6. SŁABE STRONY NARZĘDZI. Potencjał rzeczonych narzędzi komunikacji ma jednak słabe strony.

Po pierwsze – łatwo go zdezorganizować. Poza banalnym odcięciem dostępu do netu i/lub prądu, narzędzia te łatwo zaśmiecić. Wystarczy kilka osób siejących kontrpropagandę, aby użytkownicy FB/Twittera musieli trwonić zasoby na wykrywanie i neutralizację wrogów, zamiast na faktyczną komunikację organizującą pracę w terenie.

Po drugie – horyzontalny charakter tej formy komunikacji może mieć daleko idące skutki jeśli chodzi o strukturę organizacji. Być może fakt, że w Sieci młodzi Egipcjanie organizują się bez przesadnych struktur pionowych, owocuje w realu brakiem grona przywódczego. Jeśli każdy może kontaktować się z każdym, nie potrzeba przywódcy, który stanie na mównicy na placu Tahrir i powie, co, dlaczego, po co i jak robimy, który weźmie na siebie ciężar podtrzymywania morale i mobilizowania do walki. Jeśli medium is the message, to w tym przypadku oznacza to, że Sieć dała nam rewolucję niecharyzmatyczną.

Pytanie, czy charyzma zniknęła, czy tylko rozproszyła się, jest pytaniem trudnym, ciekawym i do przemyślenia za parę tygodni, gdy znowu będziemy oglądać kolejną rewolucję.

UPDATE: komentarz sziwana: „http://online.wsj.com/article/SB10001424052748703989504576127621712695188.html

Ciekawy przypadek spadochronowania przywódców rewolucji. Mam dość regularne info z pierwszej ręki z Kairu i pierwsze słyszę o jakimś gościu z Google. Przypuszczam że tak samo jak większość protestujących.”

Faktycznie, też nie słyszałem w żadnej relacji z AJE, żeby o tym gościu wspominano. Z artykułu wynika, że był bardzo aktywny w Sieci nim doszło do protestów. Ciekawe, czy sprawdziłby się na barykadach. Zabawnie by było – geek jako przywódca rewolucji :)